niedziela, lutego 15, 2015

Rozdział pierwszy cz1

"Uwielbiam gadanie o niczym. 
To jedyna rzecz, o której coś mogę powiedzieć."
   
   Nigdy nie marzyłam o gromadce dzieci, kochającym mężczyźnie, który w chłodne wieczory przysunąłby się do mnie na wygodnej, aczkolwiek mało nowoczesnej kanapie, przytuliłby do siebie i wspólnie oglądałby ze mną pomarańczowe języczki ognia tańczące w wiekowym, kamiennym kominku. Nie chciałam mieszkać w wielkim domu na obrzeżach miasta, tym bardziej gdzieś na wsi, gdzie wszechogarniający spokój i harmonia zagłuszana jedynie odgłosami bawiących się dzieci, najprawdopodobniej wpędziłby mnie w jakąś nerwicę. 
   Nie nadawałam się do takiego życia- zamkniętego pod kloszem idealnych stereotypów. Ułożony mąż chodzący w dobrze skrojonym garniturze, trzymający w ręku skórzaną teczkę pełną dokumentów i krawat, z którym bez pomocy sprawnych rąk małżonki sobie nie poradzi. Trójka maluchów, urodzona w równych odstępach trzech lat. Dwóch chłopców, najlepiej noszących imiona po jakimś dalekich krewnych, którzy rzekomo znacząco przyczynili się do ważnych rzeczy, o których nikt nie pamięta, i dziewczynka- oczko w głowie tatusia i mało życzliwej teściowej, która w jednej chwili straciła głowę dla małej, wyjątkowo podobnej do mamy, istotki o zaślinionej brodzie i grymasie niezadowolenia wypisanym na uroczej buźce. Nie, ta cała otoczka w okół domu też mi nie odpowiadała. Byłam zagonioną bizneswoman, której brakowało czasu na wypicie kawy. Nie było więc mowy o marnowaniu czasu na pieleniu grządek, sadzeniu pelargonii, a w szczególności- poświęcaniu całego dnia na porządkach, które w zależności od wielkości wymarzonego domu, trwałyby określoną liczbę godzin.
   Moje życie było szybkie i nieco nieuporządkowane. Budziłam się rano, nastawiałam wodę na kawę i maszerowałam do łazienki, by jakoś się ogarnąć. Przeczesywałam sięgające do ramion loki i-w zależności od humoru- albo spinałam je na czubku głowy, odsłaniając smukłą szyję, albo zostawiałam je rozpuszczone; nakładałam delikatny makijaż, który miał za zadanie rozświetlić zszarzałą od przepracowania cerę, a nie-tak jak w przypadku mojej sekretarki- zasłonić oblicze i zastąpić je maską z kilkuwarstwowego podkładu. Ubierałam najczęściej jedwabne koszule w jasnych odcieniach i ciemne, obcisłe spodnie, które dobrze wyglądały w połączeniu z zamszowymi czółenkami. Nie wyglądałam jak typowa "pani z biura", jednak nie przeszkadzało mi to ani trochę. Byłam szczęśliwa, mogąc ubierać to, co chciałam.
   Właściwie każdy mój dzień wyglądał podobnie: zaczynałam go obowiązkowo od kubka mocnej kawy, przy której czytałam świeżo dostarczoną gazetę i ewentualną korespondencję, która najczęściej nadlatywała z Nowego Jorku. Zbierałam się do pracy, kiwnięciem głowy witałam pracującą w recepcji Padmę i maszerowałam do biura, w którym na pracy nad unowocześnieniem praw dotyczących nieletnich i ustalaniem terminów spotkań z zagranicznymi wydziałami sprawiedliwości, spędzałam ponad osiem godzin, podczas których nawiedzał mnie wielkouchy pan Perseusz- upierdliwiec w niemodnej koszuli, który czepiał się każdej drobnostki, a w drzwiach zagajał o Ronie i jego szczęśliwym życiu z iście boską Lavender. Jego wizyty były równie przyjemne, co drażniący zapach taniej wody kolońskiej, trzymający się w powietrzu jeszcze dwie godziny po opuszczeniu przez niego gabinetu.
   Uwielbiałam mieć co robić. Zgłaszałam się do wykonywania projektów, korespondowałam z francuskim ministerstwem, wypisywałam "za" i "przeciw" zmian, tworzących się po powstaniu nowego, lepszego, świata. Nieraz zdarzało mi się zostawać w pracy do późna, jednak prócz niej miałam również życie prywatne. Miałam przyjaciół, z którymi utrzymywałam kontakt mimo dzielących nas kilometrów, miałam pasje, które rozwijałam na cotygodniowych spotkaniach koła plastycznego, na które, z powodu żółwiego tempa autobusu, zawsze spóźniałam się od pięciu do ośmiu minut, spotykałam się ze znajomymi w klubach, chodziłam na obiady do ulubionej restauracji Ginny i opychałam się w niej naleśnikami z nutellą i bananami. Byłam tak cudownie wolna. Po skończeniu dniówki mogłam wsiąść do pierwszego lepszego pociągu i wybrać się w nieznane albo ruszyć przed siebie nie biorąc niczego. Nikt nie mógł przeszkodzić mi w popołudniowej wycieczce do Paryża, gdy nachodziła mnie ochota na prawdziwie francuskie bagietki lub w odwiedzeniu Szkocji w poszukiwaniu dobrej whiskey, którą później i tak oddawałam kolegom z pracy, bo nie przepadałam za mocnym alkoholem. Nikt nie mógł zabronić mi wzięcia udziału w maratonie, wspinania się na ściance, kursu tańca towarzyskiego ani nurkowania w Morzu Czerwonym. Mogłam robić wszystko, co chciałam..do czasu.
   -Hermiona, wizytę u doktor Goldstein masz umówioną na godzinę szesnastą. Wiem, że zależało Ci na czymś późniejszym, ale Hanna sama ma małe dziecko, którego nie ma z kim zostawić. Myślę, że ją zrozumiesz. Wiesz, solidarność zdradzieckich jajników, czy coś w tym stylu.- usłyszałam zaraz po przekroczeniu progu niewielkiej kuchni- Prosiła żebyś była punktualna, po tobie ma jeszcze jedną pacjentkę. Wyjątkowo mało cierpliwą pacjentkę, jeśli wierzyć jej słowom. Chyba żonę jakiegoś medycznego geniusza nurzającego się w forsie. Wiesz jakie są takie kobiety, nie widzą świata poza swym przypudrowanym noskiem, który zadzierają tak wysoko, że niedługo sufity zaczną rysować.
-Nie no, nie przesadzaj. Zawsze sobie mogą te swoje bogato zdobione sufity podnieść o kolejne kilka metrów. Przecież każdy wie, że czym większe tym lepsze.
-Jeśli tak, to nasze mieszkanie jest beznadziejnie złe.
Uśmiechnęłam się szeroko, podchodząc do obładowanego owocami blatu i wzięłam w rękę lekko zbrązowiałego banana. Ginny miała rację, nasze mieszkanko nie należało do dużych. Składało się z dwóch nieszczególnie wielkich sypialni, łazienki, w której bez odpowiednich zaklęć nie zmieściłby się nawet prysznic i saloniku połączonego z kuchnią, który w razie potrzeby zamieniał się w pokój dla gości. Do niedawna nie potrzebowałyśmy więcej. Nasze przysłowiowe cztery kąty były wszystkim czego chciałyśmy, teraz-po pewnych nieciekawych wydarzeniach- powiedziałabym, że do pełnego szczęścia brakowało mi w tym mieszkaniu jeszcze jednego pokoiku, w którym bez konieczności przesuwania szafy i szarpania się z łóżkiem postawiłabym drewnianą kołyskę dla małego potworka.
-Nie narzekaj, odwiedzałaś Ty kiedyś Harry'ego w tym jego nowojorskim apartamencie snów? Ma niecałe dwieście pięćdziesiąt metrów i tak naprawdę mieści mu się tam tylko chowane łóżko, które za dnia jest kanapą, kilka wysokich do samego sufitu półek, gdzie trzyma masę pudeł i pudełeczek, komoda, na której stoi telewizor, zestaw kuchenny czyli kolejne pościskane półki i zabudowane sprzęty, których i tak chyba nigdy nie użyje, bo żywi się wyłącznie w pobliskim McDonaldzie, no i niewielka toaleta, która od naszej jest o jedną trzecią mniejsza.
-W tą łazienkę ci nie uwierzę. Mniejsza być nie może.-zaśmiała się, dolewając jogurtu naturalnego do miseczki wypełnionej obrzydliwymi musli- Harry nie potrzebuje wiele do szczęścia, to fakt, ale są pewne granice, kochana.
-W odróżnieniu od nas, on prysznice bierze najczęściej w aurorskiej szatni, gdy wraz ze swymi równie wysportowanymi kolegami wraca z udanej akcji. Zresztą Ginny, obie wiemy, że Potter bywa w domu jedynie, gdy szef siłą wygoni go na urlop albo, gdy ktoś go odwiedza. Po co mu coś większego?
-Po to, by zaprosić wieloletnią przyjaciółkę na noc, gdy ta- zmęczona wiecznym płaczem nieswojego dziecka, zacznie tułać się po mieście na obcym kontynencie w poszukiwaniu schronienia. Kocham cię jak siostrę, a twojego małego kosmitę będę kochała jak siostrzeńca, ale kocham też spać i niestety ta miłość przewyższa wszystko.
Niebieskooka spojrzała na mnie tak śmiertelnie poważnie, że momentalnie wybuchłam niepohamowanym śmiechem. Tak, nieraz już widziałam co Ginevra Weasley jest w stanie zrobić dla odrobiny odpoczynku: drzemka w przerwie pokazu szat wyjściowych, który relacjonować miała dla Proroka, krótkie kimono na złączonych krzesłach podczas wesela brata, zaśnięcie na oficjalnej premierze filmu narzeczonego, gdy wszystkie kamery skierowane były w jej stronę, drobny relaks przed spotkaniem z ministrem.. na jego kanapie. Raz, gdy odwiedzałyśmy Neville'a w jego posiadłości w Chengdu, Ginny przywitała się z nim, pochwaliła plantację Syryjskich Rogatków i wpakowała się do jego łóżka, czym narobiła niezłych kłopotów chłopakowi, którego partnerka znalazła ją tam bez spodni i w wyjątkowo obcisłym topie.
   -Nawet tą do tego obrzydlistwa?-mruknęłam wskazując miskę płatków owsianych z garstką gorzkich orzechów i suszonych moreli, zalanych odtłuszczonym mlekiem.-Mam wrażenie, że przez te wszystkie lata, w ciągu których miałyśmy okazję jeść razem śniadania ty zawsze obżerałaś się tylko tym.
-Bo to zdrowe.-odpowiedziała, jakby to wszystko tłumaczyło- I nie aż tak paskudne jak na przykład kleik ryżowy. Powinnaś wziąć ze mnie przykład i również skupić się na prawidłowym odżywianiu. Nie możesz teraz myśleć tylko o sobie, samolubie. Masz dziecko, które domaga się zbilansowanej diety.
-Wiesz czego się domaga? Pizzy, frytek, lodów czekoladowych i najkwaśniejszych ogórków kiszonych jakie istnieją. Czasem ewentualnie zgadza się też na pączki oblane niesamowicie kalorycznym lukrem, posypane dodatkowo jeszcze odrobiną cukrowej posypki. 
-Jesteś pewna, że to chłopiec, a nie dziewczynka? Moja mama przy sześciu pierwszych ciążach trzymała się na ciastkach zbożowych, sałatce owocowej z bitą śmietaną i koktajlach mlecznych, przy siódmej z niewiadomych powodów rzuciła się na śledzie, cytrynę i jajka- co tworzy zbiór rzeczy, których teraz naprawdę nienawidzę, a jako płód wymuszałam je siłą.
-Pytałam się jej dwa razy. Chłopiec, podobno bardzo dostojny.
-W przeciwieństwie do tatusia.-rzuciła, przeczesując ogniste włosy.
   Ginny nigdy nie poznała ojca mojego dziecka i czasem wydawało mi się, że i dla jego i dla mojego bezpieczeństwa tak powinno pozostać. Nie, nie chroniłam mężczyzny, który zrobił swoje, a gdy tylko poinformowałam go o radosnej nowinie uciekł do Włoszech, gdzie podobno nagle znalazło się dla niego miejsce w tamtejszym Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Nie, ja unikałam po prostu niepotrzebnych awantur, które zdaniem Hanny Goldstein były w moim stanie kategorycznie zabronione. Wrzaski najlepszej przyjaciółki i ojca małe.. małego nie byłyby dla nas wskazane. Młody potrzebował spokoju..
   Nie potrafiłam wyobrazić sobie wyglądu tego drobnego człowieczka. Czy będzie miał moje oczy? Czy odziedziczy po ojcu charakterystyczny dla ślizgonów smirk, a może zachowa się w nim szczery gryfoński uśmiech?  Czy będzie miał jego uwydatnione kości policzkowe i wysunięty podbródek? Nie wiedziałam. Mogłam spodziewać się kompletnej mieszanki lub idealnego odwzorowania któregoś z nas, jednak wiedziałam, że jakikolwiek by nie był i tak okaże się idealny. Już był, wiedziałam to od momentu, w którym zobaczyłam go na zdjęciu z usg po raz pierwszy. Daniel Douglas Granger, ideał, który miał wywrócić niejedno życie do góry nogami. No, ale tacy przecież już są mężczyźni- zawracają kobietom w głowach i nieodwracalnie zmieniają ich zwyczajne życie.
-Ciekawe czy na lepsze-mruknęłam, spoglądając na mało elegancki zegar ścienny. Do wizyty zostały mi trzy godziny.
---
Cześć..
Myślę, że niedługo przeprosiny za opóźnienia staną się stałym punktem w podsumowaniu. Przepraszam- tym razem nie tylko za siebie, a również za komputer, który usunął mi aż dwa rozdziały pierwsze, które stworzyłam przez ferie. Jak? Sama nie wiem. 
Dziękuję osobom, które poświęciły czas na skomentowanie prologu. Dzięki Wam powstała kolejna część. Prawdopodobnie nie próbowałabym kontynuowania, gdyby nie świadomość, że kogoś to opowiadanie jednak interesuje. To dużo dla mnie znaczy, dzięki!
Pozdrawiam serdecznie i pędzę do podręcznika z historii.
Annabelle

poniedziałek, stycznia 12, 2015

Prolog

"Chwile.
Wszystkie zgromadzone w tej jednej."

   Moment, w którym spojrzałam na biały prostokącik leżący na umywalce, był jednym z najgorszych w moim życiu. Przetarłam załzawione oczy jakby miało to cokolwiek zmienić i podniosłam test, którego miałam nadzieję nie zdać. Tak, ja Hermiona Jean Granger najbardziej na świecie pragnęłam oblać. Chciałam spojrzeć na to małe ustrojstwo i z uśmiechem na ustach wyszeptać: "całe szczęście.". Chciałam.. ale nie mogłam..
   Zza drzwi niewielkiej łazienki słyszałam przytłumiony głos Ginny, która z troską wypytywała się czy wszystko jest w porządku, a ja w tym momencie upadałam na kafelki trzęsąc się w salwach płaczu. Byłam w ciąży z mężczyzną, który mnie nie kochał. Którego nie kochałam i ja. Dostałam nauczkę za chwilę beztroski, za nadmierne picie i niepotrzebną otwartość w stosunku do mężczyzny. Bo czym innym to tłumaczyć? Dziecko w moim przypadku nie było ani błogosławieństwem ani nagrodą za dobre sprawowanie. Miałam dwadzieścia cztery lata, wynajmowaną na spółkę z przyjaciółką kawalerkę, niepewną sytuację w nowo zaczętej pracy no i byłam sama. Nie mówię już nawet o partnerze, tylko o ogóle. Oprócz Ginny nie miałam nikogo. Harry i Ron wyjechali do Stanów zaraz po zdaniu kursu aurorskiego, tata zmarł w tamtym roku na atak serca, mama ponownie zaszyła się w Australii, twierdząc, że jest jej tam łatwiej, a moja jedyna siostra-Nadine Olivia, postanowiła nie odzywać się do mnie do końca życia z powodu moich magicznych zdolności, a raczej- ich braku u niej.
   W jednej chwili mój powoli układający się światek runął w gruzach. A to wszystko za sprawą malusieńkiego stworzonka chowającego się pod moim szybko bijącym sercem. Byłam jego matką, a ono było moim maleńkim dzieckiem. Moim.. i tylko moim. Podniosłam bluzkę i delikatnie dotknęłam brzucha, który w ciągu kilku miesięcy miał urosnąć do rozmiarów dojrzałego arbuza. "Cześć"-wyszeptałam, próbując opanować płacz. "Jestem twoją mam.. mamusią. Straszna ze mnie beksa, wiesz?  Obyś tego po mnie nie odziedziczył"- mruknęłam, lekko się uśmiechając. Rozmawiałam z płodem, który nawet w najmniejszym stopniu nie przypominał człowieka, który nie miał wytworzonych ani rączek ani nóżek.. który był maleńką fasolką. Kłopotliwą fasolką.
   -Hermiono? Hermiono, otwórz, proszę!- Ginny z minuty na minutę niecierpliwiła się coraz bardziej. Waliła pięściami w dębowe drzwi, które łomotały bardziej niż było to konieczne. Krzyczała i prosiła. Bała się, a ja byłam w stanie tylko siedzieć na kafelkowej posadce zwinięta w kłębku i błądzić zimną dłonią po odsłoniętym ciele, chlipiąc sobie cichutko. Czułam się za słaba żeby wyciągnąć dłoń i odblokować zamek. Mogłam tylko siedzieć. Nic więcej, nic mniej. Tylko tyle.
   -Hermiona, jeśli nic teraz nie powiesz- otworzę drzwi sama, słyszysz? Liczę do trzech.. raz.. dwa..
Chwila, charakterystyczne pyknięcie i drobne dłonie otulające mą drżącą sylwetkę. Znajomy waniliowy zapach, rude włosy spadające mi na czoło, pocieszający uśmiech. Ginny. "Wszystko będzie dobrze"- powtarzała jak mantrę.-"Poradzimy sobie jakoś". My.. tu nie było "nas". Byłam tylko ja i mój mały, rosnący problem. Spojrzałam w jej wielkie brązowe oczy i wyszeptałam:
-Boję się, Ginny, tak potwornie się boję.
Ona tylko przytuliła mnie mocniej. Nie mogła zrobić nic innego. Nie mogła cofnąć czasu do tego piątkowego wieczoru. Nie mogła..
   Siedziałyśmy tak dobrą godzinę, przytulając się i myśląc nad tym jak to wszystko pogodzić. Ustalałyśmy kwestie zarobkowe i opiekę nad maleństwem. Musiałyśmy dać radę. Innej możliwości nie było. Choćby było przerażająco źle, nie zdecydowałabym się na aborcję, co dopiero oddanie dziecka. Przecież nic nie dzieje się bez przyczyny. Może moje dziecko wynajdzie lekarstwo na raka. Albo stworzy dzieło wspanialsze od "Mona Lisy"? Nie mogłam tego wiedzieć, ale nie chciałam zmarnować szansy.
   Myślałam tylko nad tym, żeby wszystko jakoś poukładać. Żeby wola walki nie opuściła mnie za szybko.

...
Witajcie w nowym roku..

Wracam? Może tak, może nie..
Chciałabym spróbować, ale nie wiem czy ma to sens.
Czy prolog jest warty kontynuacji? Czy chcielibyście czytać coś tak oklepanego?
Bardzo proszę o odpowiedź. Wiem, że zawaliłam. Nie pożegnałam się, nie wyjaśniłam niczego, ale naprawdę nie wiedziałam, że kogokolwiek interesuje to opowiadanie.

Serdecznie proszę o komentarze
Wasza Annabelle




niedziela, maja 25, 2014

Miniaturka 1

     Czy wiesz drogi czytelniku jak to jest wiedzieć, że umierasz mając siedemnaście lat? Nie? Ja niestety znam to uczucie aż za dobrze. Jestem siedemnastoletnią dziewczyną, która tak naprawdę nic wielkiego jeszcze w życiu nie osiągnęła i z pewnością już nic nie osiągnie. Od ponad czterech lat choruję na raka tarczycy z przerzutami do płuc, a w ostatnim czasie mój lekarz stwierdził też u mnie depresję. Podobno jestem bardzo przybita i w pewien sposób aspołeczna, ale przecież ograniczenie mi kontaktu z rówieśnikami nie ma nic z tym wspólnego, prawda? Nie mam żadnych pretensji do rodziców, nigdy nie miałam, oni się tylko martwią-to chyba jest zrozumiałe. Jestem ich jedyną córką i.. przyjaciółką. Przez chorobę ja, jak i oni byliśmy zmuszeni do przesiadywania najpierw we wszelakich klinikach, potem w zamkniętym na cztery spusty domu. Tato miał jeszcze jakieś hobby-pracował, był dentystą w pobliskim ośrodku medycznym, ale mama całkowicie oddała się moim potrzebom. Porzuciła wymarzoną pracę, bogate życie towarzyskie oraz wiele innych zajęć, które naprawdę kochała. Podróże.. Wielka walizka, którą rodzice dostali od dziadków z okazji ślubu służyła teraz tylko do przewożenia ubrań gdy znajdowałam się w szpitalu, zwiedzanie świata ograniczało się do wypraw na kolejne pogadanki rakowe. Nienawidziłam tego. Świadomość, że marnowałam życie dwójce tak wspaniałych ludzi jakimi byli, dobijała mnie. Czasem zastanawiałam się co byłoby gdybym odeszła. Wiem, że by cierpieli, ale może byłoby im łatwiej? Bez takiego ciężaru, bez ciągłego strachu o moje życie. Te myśli mnie dobijały, ale starałam się być silna, dla nich. Dla cholernego przeświadczenia, że dziecko chore na raka jest silne, że daje sobie ze wszystkim radę i wspiera wszystkich dookoła, pokazując, że śmierć to przecież nic strasznego, a ono wcale nie cierpi, mimo bolesnych wkłuć, uciążliwej chemioterapii i rozsadzającego go bólu. Nie dawałam już po sobie poznać strachu, już się do niego przywykłam, inaczej było jednak z bólem. Ból domaga się abyśmy go odczuwali, ja odczuwałam go aż za mocno. Moment w którym brakuje ci tlenu, a płuca wydają ci się płonąć nie jest przyjemny. Można by powiedzieć, że i tak nie mam najgorzej. Przecież niektóre dzieci chorują w wieku pięciu, może sześciu lat i umierają, a ja miałam przecież trzynaście lat ''normalnego życia'', prawda? Zgadzam się, ale ta świadomość wcale nie pomaga, bo prócz ''gorszych przypadków'' są setki tysięcy dzieci całkowicie zdrowych. Kiedyś się z takimi przyjaźniłam. Chodziłam do jednej szkoły, potem do kolejnej.. bawiłam się na placu zabaw i biegałam po parku. Teraz moim jedynym sposobem na jakiekolwiek kontakty towarzyskie są spotkania grupy wsparcia w tutejszym kościele. Czy  muszę wspominać, że takie spotkania bardziej dołowały niż pomagały? Skład uczestników wciąż się zmieniał, kolejni umierali, kolejni przychodzili i tak w kółko. Ze starych bywalców pozostałam tylko ja, Nelly Arbuckle i John Stephenson. Nelly chorowała na ostrą białaczkę szpikową i była aktualnie leczona metodami eksperymentalnymi. Była z nas najstarsza- miała dziewiętnaście lat, a za sobą już wiele niekonwencjonalnych metod leczenia i niezliczoną ilość chemioterapii. John- aktualnie w stanie remisji nowotworu żołądka, lecz z dużą szansą na nawrót choroby. Jak twierdził: ''tego paskudztwa nie da się pozbyć na stałe, ono tylko robi sobie chwilową przerwę i powraca ze zdwojoną siłą''. Wiedział o czym mówił, sam przechodził już to kilka razy. Już nawet nie przyjmował gratulacji, zawsze przyszykowany był na powrót do szpitalnego łóżka i ulubionej pielęgniarki- Loren. Ja sama miałam za sobą podobne przygody co oni. Lekarze zmieniali metody, leki, działanie. Zawsze z nadzieją, że to będzie ''to'' przedstawiali zastosowanie coraz to nowszych specyfików. Z czasem zaczęło mnie to nudzić. Te: ''Jak się czujesz, słoneczko?'', ''Teraz może troszeczkę zapiec, bo ukuję cię tą strzykaweczką w rączkę'', już aż tak mnie nie bawiło, a tylko coraz bardziej zniechęcało.
     Jak już wspominałam, nasza grupa wciąż zmieniała swoich członków. Ostatnio pożegnaliśmy Monicę, Arthura i ośmioletniego Matta- promyka nadziei w tych cotygodniowych skowytach rozpaczy. Byli to ''dzielni wojownicy, którzy niestety przegrali walkę z rakiem, a teraz znajdują się już w lepszym świecie.'', bardzo osobiste pożegnanie, prawda? Denerwowało mnie to stwierdzenie: ''przegrać walkę''.Rak to nie walka, to wyrok, który można ewentualnie odwlec w czasie. Żeby było śmiesznie od razu po tych słowach Ellen- dwudziestoparoletnia pani terapeutka próbująca nam pomóc w tak trudnych dla nas chwilach- z uśmiechem na ustach przedstawiła naszych ''nowych sprzymierzeńców''. Thomas, Annie i Draco byli całkiem ciekawymi przypadkami medycznymi: siatkówczak, oponiak anaplastyczny i (ewenement!) mięsak maziówkowy. O ile Thomas miał dość dużą szansę na wyzdrowienie Annie i Draco nie mieli żadnej. Wyglądali na zestresowanych, a dziewczyna wręcz trzęsła się ze strachu. Pierwsza wizyta dla nikogo nie jest przyjemna. O czym ja mówię? Jest okropna. Każdy na ciebie spogląda zastanawiając się jaką szansę masz na przeżycie i czy uda ci się wytrzymać do następnych świąt, wakacji.. Tak właściwie niektórzy ci w tym momencie zazdroszczą, bo jesteś jeszcze w stanie  przyjść tu o własnych siłach, bo nikt nie musi pchać twojego wózka, podawać kuli, pomagać ustać w pionie. Na początku jesteś na tyle silny, aby myśleć, że to spotkanie ci pomoże, że dzięki niemu obudzi się w tobie jakaś wiara, która zaowocuje w optymizm i pozytywne samopoczucie, ale potem.. Potem to już rutyna. Obietnica dana zmartwionym rodzicom, którzy chcą abyś kontaktował się z kimkolwiek poza ukochanym chomikiem. Nie robisz tego z własnej woli, po prostu wiesz, że jesteś tam oczekiwany i terapeutka z pewnością przy następnym spotkaniu wytknie ci twoją nieobecność i to jak bardzo się o ciebie zamartwiała. Nasi nowi ''sprzymierzeńcy'' byli w różnych stadiach choroby. Tom był w pewnym sensie szczęściarzem, został zdiagnozowany bardzo szybko i prawie natychmiast rozpoczął naświetlanie. Choroba nie rozwinęła się wystarczająco dobrze, aby pozostały po niej trwałe ślady. Jednak z nowotworem nigdy nic nie jest wiadome. Annie nie miała tyle szczęścia. Ona już tylko odliczała dni. Jak powiedziała: ''Nie ważne ile nam zostało czasu, ważne jak go wykorzystamy.''. Możliwe, że mówiła tak aby nas pocieszyć- nawyk chorych dzieci. Gdy jest ci źle i tak starasz się uśmiechnąć i sprawiać jak najmniej zła, bo przecież i tak wszyscy są już przez ciebie smutni. Trzecim ''okazem'' był Draco, chłopak którego poznałam jeszcze przed chorobą. Możecie uwierzyć lub nie, ale chodziłam z nim do szkoły. Znaczy, tak przynajmniej mi się wydaje, bo silne leki przeciwbólowe, które teraz dostaję mogły troszkę pobudzić moją wyobraźnię. Wiem przynajmniej, że go znałam i chyba nie za bardzo lubiłam. Chyba mnie przezywał, ale jak.. nie jestem w stanie powiedzieć. W każdym bądź razie teraz był tutaj, chory na poważną dolegliwość. Przeszedł amputację nogi nad kolanem, a jednak nadal występowały przerzuty. To było straszne w tej chorobie: traciłeś wiele nie mając pewności czy to coś pomoże. Każdy coś tracił, ja możliwość swobodnego oddychania, Nelly swoje piękne długie włosy, moi rodzice wolność, Draco nogę, a my wszyscy razem radość spokojnego dorastania. Przecież ta cała szopka nie mogła być nazwana normalnością. Zdrowi nastolatkowie nie przejmują się bólem brzucha, wręcz wykorzystują go aby nie pójść do szkoły, my-chorzy- obawiamy się przerzutów i od razu kontaktujemy się z lekarzem prowadzącym. Czas wolny, nie wiem jak spędzają go normalni, ale ja przesiaduję w domu z mamą i książkami. Z tego co wiem to sprawdzony sposób większości moich szpitalnych znajomych, dobrym wyjściem jest też oglądanie przesłodzonych seriali, w których głównym wątkiem jest bezgraniczna miłość piętnastolatków kończąca się niechcianą ciążą głównej bohaterki. Dla mnie jest to repertuar na najgorsze dni. Rozpacz dziewczyny po stracie ukochanego była  tak idiotycznie przedstawiona , że aż mnie rozbawiała. Zresztą nie tylko mnie, Annie też uważała takie zachowanie za komiczne. W sumie dużo rzeczy  mnie z nią łączyło. Miałyśmy podobne zdanie o lekach, grupie wsparcia, pogadankach-podobno-motywujących. No i byłyśmy chore. O tym nie można zapomnieć. Nowotwór bardzo umiejętnie zwraca na siebie uwagę, a to zaatakuje płuca, a to mózg. Czasem robił większe niespodzianki i zabierał rodzicom dziecko, odbierał szansę na wyzdrowienie.. niszczył marzenia.
      Pamiętam, że gdy zachorowałam moim jedynym marzeniem było zobaczyć jak moja mama znowu się uśmiecha. Błahostka? Nic bardziej mylnego. Gorsze od umierania w wieku siedemnastu lat jest tylko to, że w wieku siedemnastu lat umiera twoje dziecko. Moi rodzice w początkowym okresie wyglądali gorzej ode mnie, co jest swego rodzaju wyczynem, bo ja wyglądałam i nadal wyglądam strasznie. W przeciwieństwie do mnie nie spali prawie w ogóle. A jeżeli już koniecznie potrzebowali snu, wymieniali się. Jeden mógł zasnąć dopiero, gdy drugi się obudził. Wiecie, moje marzenie nie spełniło się do teraz. Przez cztery długie lata nie zobaczyłam jak moja mama szczerze się uśmiecha. Nie chodziło mi o uprzejmy uśmiech kierowany do przechodniów. Ja chciałam, żeby była na tyle szczęśliwa.. na tyle radosna, ale to chyba nie jest możliwe. To dotyczyło wszystkich mam, wszystkich ojców. Czasem zastanawiałam się czemu to oni nie chodzili na jakieś spotkania, czemu nie dzielili się ze sobą swoimi problemami, obawami? Przecież to oni bardziej tego potrzebowali! Chciałabym aby powstała jakaś korporacja zajmująca się byłymi mamami i tatusiami. Byłoby mi łatwiej odejść ze świadomością, że nimi ktoś się zajmie, ale.. w sumie sama nie wiem.
      Zaczynam już pisać  rozwiąźle, a to chyba zły znak. Muszę się skupić, tak. Miałam napisać o miłości. Takiej prawdziwej, niepodkoloryzowanej i szczerej. Dziwne, nieprawdaż? Wydawałoby się, że takie coś nie istnieje. Ja byłam o tym święcie przekonana. Ale kochać kogoś to naprawdę wspaniałe uczucie, szczególnie gdy wiesz, że druga osoba to odwzajemnia. Pewnie w tym momencie zepsułam tą melancholijną opowieść o cierpieniu i śmierci? Możliwe, ale świadomość, że prócz rodziców i chomika ktoś cię kocha, że ktoś rozumie twoje problemy bez czytania tysięcy poradników medycznych jest naprawdę miła.On widział we mnie normalną dziewczynę, a nie tylko wyjątkowy przypadek raka tarczycy. Dostrzegał we mnie osobę, a to było naprawdę piękne. Też chorował. Znał mój świat od podszewki, wiedział jak czuję się w konkretnym momencie, bo sam to przechodził, jednak potrafił odciągnąć moje myśli od rzeczy nieprzyjemnych. Spędzaliśmy razem dużo czasu, wspólnie umieraliśmy trzymając się za ręce. Każdy z nas przechodził dołki. Raz, gdy rzeczywistość tak bardzo go przygniotła, przyjechałam do niego o trzeciej nad ranem i aż do południa leżałam z nim w łóżku wtulając się w jego tors. Nie było łatwo. O nie! Tego nigdy bym nie powiedziała. Oboje byliśmy tykającymi bombami, ale on.. Cholernie ciężko było mi patrzeć jak traci siły, jak z umięśnionego mężczyzny przemienia się w wychudzone chucherko. On.. nie umiał zatrzymać w sobie pokarmu. Wymiotował. Ostatnie tygodnie spędził w łóżku podpięty do aparatury. Nie był świadomy. Niczego nie kojarzył, niczego nie pamiętał. Jedyne co wydobywało się z jego popękanych ust to: ''boli''.
    Cierpiał niemiłosiernie mimo wciąż zwiększanych dawkach leku. Piętnastego marca otworzył swe szaroniebieskie oczy, wyszeptał, że mnie kocha, że kocha swoją mamę, tatę, że.. że już nic nie czuje i nie powinniśmy się martwić. I tym razem to nie był nawyk chorego dziecka, to był znak. Następnego dnia umarł, zostawiając mnie samą. Wiecie, może jest to dziecinna postawa, ale obraziłam się na niego. Nie płakałam, nie chciał tego, ale nie umiałam mu wybaczyć, że umarł pierwszy, że.. że mnie zostawił. Tak, to nie jego wina, ale mimo wszystko, gdy spotkamy się gdzieś przez duże ''G'', zrobię mu za to porządną awanturę.

A spotkamy się już całkiem niedłu...
~~~

Witajcie!
Przed wami moja pierwsza miniaturka, a zarazem chyba najdłuższy tekst jaki kiedykolwiek napisałam.
Miniaturka mocno zainspirowana książką Johna Greena pt. ,,Gwiazd naszych wina''.
Sama nie wiem czy jest to dramione, myślę, że każdy zinterpretuje tekst inaczej.
Przepraszam za błędy, ale dosłownie zasypiam przed komputerem.
Pozdrawiam, Annabelle